Caius Graculus – przezwany Kawką ze względu na nietypowe, ciemnopopielate włosy – spiął piętami swojego myszatego konika i wjechał na wzgórze. Odetchnął głęboko, aż zatrzeszczały troki jego napierśnika. Spojrzał na horyzont. Był wolny.
Decyzję o ucieczce z oddziałów pomocniczych miłościwie panującego cesarza podjął lata temu i poświęcił cały ten czas na jej planowanie. Wiedział, że dezerterując ściąga śmierć na swoich towarzyszy. Nie obchodziło go to. On musiał żyć.
Kiedy po kampanii na wschodnich rubieżach Imperium został wraz ze swoim oddziałem barbarzyńskiej jazdy przeniesiony nad Dunaj, wiedział, że nie dostanie od Losu lepszej okazji. Bogowie dali mu znak. Mars litościwie odwracał wzrok. Merkury podpowiadał, jak ominąć straże. Minerwa powstrzymywała się od napomnień. Z drugiego brzegu Wielkiej Rzeki wzywali go Rogacz i Wielka Potrójna. Nie mógł dłużej czekać.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosił się do prefekta, chętny do poprowadzenia zwiadu. Otrzymał rozkaz. Wziął ze sobą niewielki zastęp, pięciu ludzi i wyjechał. Przez kilka miesięcy wyjeżdżał na takie patrole, usypiając czujność dowódców, szukając sposobności. Obserwował Germanów – pasących krowy, karczujących las i wypalających smołę z powalonych pni. Barbarzyński brzeg Dunaju tętnił spokojnym, odwiecznym rytmem i nie zanosiło się na wojnę.
Chłodne lato przeszło w mglistą jesień, zwiastując deszczową i śnieżną zimę. Tamtego dnia Graculus również wyjechał na zwiad, jak zwykle wziął ze sobą pięciu komilitonów. Żaden z nich miał już nie powrócić do obozu.
Ruszyli w dół rzeki, w stronę leżącego sześć mil na południowy wschód brodu. Wezbrane po wrześniowych ulewach wody Dunaju stawiały duży opór i przeprawa wycieńczyła ich, więc pół mili w głąb Barbarii znaleźli osłonięty jar, w którym zatrzymali się na nocleg. Marcus rozpalił ognisko. Titus zrobił cienką polewkę z pasków suszonego mięsa, kilku garści pszenicy i źródlanej wody, którą niósł ze sobą. Mettius poszedł po drewno. Tullus i Sertor oporządzali konie.
Noc była spokojna. Deszcz ustał, a ściany rozpadliny skutecznie chroniły ich przed wiatrem. Rozgwieżdżone niebo prześwitywało przez rozłożyste gałęzie buków i dębów. Gdzieś w oddali huczała sowa.
Caius wziął pierwszą wartę. Towarzysze namawiali go, by odpoczął, chcieli rozdzielić całą noc między siebie, aby dowódca mógł się wyspać, ale nie zmienił zdania. Jakiś czas jeszcze siedzieli przy ognisku, wymieniając się historiami z dawnych wojen, opowieściami o kobietach, które poznali w różnych zakątkach Imperium. Przerzucali się dowcipami i sprośnymi uwagami, aż zasnęli. Tamtej nocy Caius Graculus wymordował ich wszystkich.
Wytarł krew z dłoni i twarzy płaszczem jednego z zabitych. Zebrał zapasy rozdzielone pomiędzy żołnierzy i zwinął je w ciasny pakunek. Później podwinął prawy rękaw tuniki i spojrzał na rysunek noszony pod skórą. Stygma rzymskiego żołnierza, która na dezertera sprowadzała śmierć. Wypalił ją rozgrzanym w żarze sztyletem, wyjąc przeraźliwie, nieludzko, jak całe stado wilków. Być może usłyszeli go mieszkańcy pobliskich osad i pomyśleli, że to Duch Puszczy wyrusza na łowy. Być może słyszeli go legioniści, a potem śnili koszmary o Lesie Teutoburskim.
Poparzenie piekło, ale pod lśniącą w blasku ognia, dymiącą jeszcze blizną, nie było już wydać tatuażu. Zabandażował przedramię wyjętym z należącej do Sertora apteczki. Objuczył konia, którego wcześniej dosiadał Mettius, wsiadł na swojego myszatego wierzchowca i odszedł w ciemność.
Żałował towarzyszy, ale nie mógł ryzykować. Musiał żyć. Miał już trzydzieści lat i drugą połowę swojego życia chciał spędzić w domu, z którego przed ćwierćwieczem porwali go wędrowni najemnicy. Ale nikomu nie udało się zatrzeć wspomnienia domu, Carrodunum, dokąd właśnie zmierzał.
Wiedział, że nie był jedyny. Oczywiście wszyscy żołnierze w oddziałach pomocniczych mieli za sobą podobne historie. Żaden z nich nie nazywał się tak naprawdę Marcus, Titus czy Caius. To były tylko przezwiska, nadane im przez prefektów, nieumiejących wymówić prawdziwych barbarzyńskich imion. Jednak większość z obcych w imperialnej armii widziała służbę dla cesarza jako szansę. Graculus nie. On żył legendą Arminiusa, historią, którą przez ponad sto lat powtarzali sobie służący w Germanii żołnierze. Opowieścią o zdradzie i powrocie do domu, zwycięstwie miejscowych bogów nad Marsem i Minerwą. Od kiedy usłyszał ją po raz pierwszy, chciał stać się nowym Arminiusem, chociaż miał mniejsze ambicje. Nie znał trybunów ani cesarzy, prefekta oglądał tylko wtedy, gdy otrzymywał od niego rozkazy. Nigdy nie zamierzał zniszczyć legionu. Chciał jedynie uratować własne życie.
Carrodunum leżało zbyt daleko od granicy z Rzymem. Nie obawiał się, że imperator zechce zaatakować miasteczko skryte między potężnymi rozlewiskami Viscli. No i było jeszcze coś, czego cesarz nie mógł przewidzieć. Mieszkańcy Carrodunum mieli do dyspozycji smoka.
Skrybowie sporządzający mapy Imperium, bardzo chętnie opatrywali ich marginesy, ukazujące nieznane obrzeża Barbarii, uwagami w stylu: hic sunt dracones. Przed bramą Carrodunum można by taką tablicę wbić na stałe.
Graculus stał u celu swojej wędrówki, na wzgórzu, gdzie w święto Słońca zbierali się żercy, aby składać życiodajnemu światłu całopalne ofiary. Rzymianie też czcili Sol Invictus, ale Kawce zdawało się, że nie do końca rozumieli naturę jego blasku. Próbowali zawłaszczyć potęgę czegoś, co nie dawało objąć się rozumem. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że nigdy już nie będzie musiał patrzeć na cesarskich akolitów, nieudolnie modlących się do figury Heliosa noszącego twarz Hadriana czy Trajana.
Zjechał ze wzgórza, prowadząc jucznego konia za kantar, i ruszył starym południowym traktem, aby przebyć ostatnie trzy mile dzielące go od domu.
Możliwe, że Graculus został królem Carrodunum. A może porzucił wojaczkę i zajął się kaletnictwem, do którego zawsze miał pociąg? Nigdy się tego nie dowiemy. Historia zmieniła się w legendę, legenda w mit. Późniejsze kłamstwa i przeinaczenia wplatały się weń jak nowy wątek w jednokolorową tkaninę. Każdy bajarz, każdy skryba i historyk dodawali coś od siebie. Carrodunum przechodziło z rąk do rąk, jego mieszkańcy mówili innymi językami niż pokolenie Graculusa.
Później twierdzili, że Graculus zabił smoka. Ludzie, którzy nie pamiętali jego imienia, którzy przestali wierzyć w starych bogów, bali się smoków i nie rozumieli ich. Smoków się nie zabija. Smoki się czci.
Ta opowieść podoba mi się jakoś szczególnie! Jest niezwykle zwięzła i treściwa zarazem, a jednocześnie jest w niej pewne ” przymrużenie oka” 😊 Brawo!
PolubieniePolubienie