Johann Stackholz podrapał się po głowie, zsuwając na potylicę trógraniasty oficerski kapelusz. Wiatr szarpał poły jego surduta, brzęczał w rapciach szabli i szemrał w zwieszającym się z szyi mężczyzny gwizdku. Wschodzące słońce rozpaliło złotem klamry i okucia takielunku, ale wiatru jak nie było w nocy, tak nie było teraz.
Kliper kołysał się leniwie, woda pod kilem niemal stała, wyglądem przywodząc na myśl rozlany merkuriusz. Upał przybierał na sile, mimo że od świtu minęło mniej niż pół godziny.
Stackholz powiódł wzrokiem po deku. Zatrzymał się na chwilę na oficerach wachtowych, zmieniających się właśnie na śródokręciu. Wiedział, że wszyscy marynarze myśleli to, co i jemu kołatało się po głowie, ale żaden nie odważył się powiedzieć tego głośno.
Przeklęte zachodnie morza! Przeklęta wyspa i przeklęta kolonia! Przeklęty książę Kettler, który kilka dekad wcześniej wpadł na pomysł, by konkurować z Niderlandami o strzęp świata, znajdujący się gdzieś na kursie „Danzigera”.
Bury kot wskoczył na reling mostka, wyprężył się i zamruczał, ocierając futrzastym łbem o rękaw Johanna Stackholza. Kapitan machinalnie pogłaskał zwierzę za uchem, ze zwinnością wytrawnego szermierza unikając podrapania przez stworzenie, któremu nagle odechciało się pieszczot. Pogroził kotu palcem.
Zażył tabaki i kichnął donośnie. Otarłszy nos mankietem lnianej koszuli spojrzał na oficera wachtowego, upewniając się, że pełniący tę funkcję Peter Knotte, młody chłopak z gęstwiną słomianych włosów sterczących spod ronda od kapelusza, ma wszystko pod kontrolą, po czym wszedł do mesy.
W kajucie oficerskiej było niewiele chłodniej niż na pokładzie. Duszne powietrze, przesycone mieszaniną aromatów drewna, morza, politury i wsiąkającego przez lata w deski podłogi grogu, zapierało dech w piersiach. Stackholz sięgnął po stojącą na stole flaszkę odkorkował ją zębami i pociągnął solidny łyk, pozwalając ciepłemu winu szerokim strumieniem spływać do gardła. Nienawidził flauty. Flauty, której, prawdę mówiąc, nie powinno być między należącym do Anglików Barbadosem a Nową Kurlandią.
Oparł się o stół, przysiadając poły surduta i zamknął oczy. Odstawiwszy obok pustą butelkę, jął masować obolałe skronie, szukając choć chwilowej ulgi.
Nagle coś z całym impetem walnęło go w grzbiet. Mężczyzna zwalił się ze stołu, boleśnie tłukąc sobie kolana i biodro. Zaklął szpetnie i otworzył oczy.
– Co u… – Zamarł, widząc pochylonego nad nim karzełka z wielkim szkutniczym młotem.
– Leż, łapserdaku – wychrypiał napastnik. – Przynajmniej będziemy mogli porozmawiać na poziomie – zarechotał, a jego śmiech przypominał chrobot kabestanu.
– Klabautermann! Jesteś Klabautermann, prawda? – Stackholz usiadł na podłodze kajuty i począł masować poobijane kolana. Jedno z pasm jego zaczesanych w nasmołowany harcap włosów uwolniło się, zerwane przez spadający kapelusz i opadło na przecięte blizną czoło.
– Może i jestem – karzełek usiadł w kapitańskim krześle, kładąc młot na osłoniętych cholewami wysokich butów kolanach, – a może nie jestem. Za to wiem, że ty jesteś w rzyci. I to głęboko.
– Wiatru sam nie stworzę!
– Bzdura – żachnął się Klabautermann. – Sam zepsułeś, to sam stworzysz. Tak się kończy niepłacenie za przewóz. Prosta sprawa: jak będziesz płacić, łajba ruszy.
– O czym ty…
– A jak kuk chciał mi zanieść jedzenie do zęzy, to kto mu dał dziesięć kijów na gołe plecy za „głupie gadanie”, hę? Kto wyciągał miedziaki wtykane przez chłopców okrętowych w szczeliny relingów? Jesteś głupcem, Stackholz. Naczytałeś się filozofów i myślisz, że możesz ignorować starego klawitera na jego własnym statku?
– Ale to mój statek!
– Mówiłem już, Johannie Stackholz, ale widać nie dotarło, więc powtórzę: jesteś głupcem.
Ktoś zapukał do drzwi mesy, ale klawiter gestem pokazał, żeby nie otwierać. Kapitan dźwignął się na nogi, uchylił drzwi. Zamienił kilka słów ze stojącym na mostku nawigatorem, po czym bezceremonialnie zatrzasnął mu drzwi przed nosem, tłumacząc się wczesną porą.
Podniósł z podłogi kapelusz i mnąc go w pooranych bruzdami dłoniach odwrócił się z powrotem do Klaubautermanna. Usiłował spojrzeć duchowi statku w płonące jak błędne ogniki oczy, ale musiał spuścić wzrok.
– To co mam robić? – Spytał w końcu cicho. Karzełek wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu.
Marynarze powitali wzmagający się wiatr radosnym okrzykiem i rzucili się do pracy przy linach. Kliper powoli nabierał prędkości, gdy wypełnione ciepłymi podmuchami żagle pociągnęły ciężki kadłub na południowy zachód.
Kiedy kilka dni później stanęli na redzie przed Jacobstadt i w końcu zeszli na ląd, nikt z załogi nie rozmawiał o dziwnej flaucie. Wlali się do tawerny Pod Trójzębem i zajęli się opróżnianiem zapasów rumu.
Tylko Johann Stackholz trzymał się z boku, zaciskając poplamiony rękaw koszuli. Żaden z jego chłopców nie wiedział, jaka była cena za odzyskanie wiatru. Cena zapłacona krwią.