Ocknęła się na miękkiej trawie, zupełnie niebieskiej w świetle zawieszonych na niebie dwóch księżyców. Próbowała się podnieść, jednak zawroty głowy zmusiły ją do półleżenia na łokciach. Spojrzała na swoje ciało, okryte półprzezroczystą tkaniną, jakby tuniką albo chitonem. Nagie ramiona lśniły luminescencyjnymi tatuażami, a platynowe włosy, splecione w dobierany warkocz, ciągnęły się aż do jej kolan.
Błędnik uspokoił się, mroczki ustąpiły sprzed oczu. Usiadła i rozejrzała się wokoło. Niebieska trawa pokrywała łagodne wzgórza, schodzące w stronę rzeki. Tuż nad wodą dostrzegła Nereusa. Poznała go, chociaż wyglądał młodziej, przystojniej, jakby miał najwyżej czterdzieści lat. Również miał na sobie tunikę, krótszą niż Oriany, oraz obszerny płaszcz, błyszczący w księżycowej poświacie.
– Wstawaj – mruknął. – Pomóc ci?
– Nie, dzięki – wystękała, dźwigając się z ziemi.
– W samą porę. Właśnie zbliża się nasz transport. Wszystko zgodnie z planem.
Faktycznie, zza zakrętu rzeki wyłoniło się kilkanaście cieni. Kiedy weszły w plamę księżycowego światła, można było wyraźnie dostrzec ludzkie postaci i dosiadane przez nie konie. No, prawie konie. Było w nich coś gadziego. Zamiast na kopytach, stąpały na trójpalczastych łapach. Długie pyski zakończone były półokrągłymi dziobami, a w miejsce grzyw oraz pędzelków na gładkich ogonach sterczały im strzępiaste pióra. Dinozaury, pomyślała. Eberryjczycy ujeżdżają dinozaury!
– Pamiętaj, żeby nie okazywać zdziwienia. I nie spaść z siodła. Oni bardzo tego nie lubią.
Prowadząca pochód postać zatrzymała swojego wierzchowca tuż przed nimi i zeskoczyła lekko w trawę. Nereus ukłonił się nisko. Oriana poszła w jego ślady.
– Niech Wojownik zawsze prowadzi wasze wierzchowce do szarży, drodzy goście! – Jej głos był niski i ciepły jak rozlany miód. Język przypominał grecki, ale był bardziej szeleszczący, rozwibrowany, jak cięciwa łuku. – Nazywam się Evridaikki i mam upewnić się, że dotrzecie na swoje miejsce.
– Niech twa włócznia nigdy nie zostanie złamana, Evridaikki – odpowiedział Nereus i podniósł się z ukłonu. – Dziękujemy, że po nas wyszłaś. Ja jestem Nereus, a to jest Oriana. Przybywamy z Gai na wezwanie mistrza Pejrosa.
– Wiem – odparła Evridaikki i skinęła na jednego z wojowników. – Kiszews, przyprowadź zwierzęta.
Mężczyzna przywiódł dwa luzaki, już osiodłane. Pomógł wsiąść Orianie na grzbiet szafirowopiórego wierzchowca – nie było to łatwe, bo Eberryjczycy nie używali strzemion – po czym wodze drugiego zwierzęcia podał Nereusowi, który sam wskoczył na siodło. Zataczając spore koło, kolumna zawróciła w kierunku, z którego nadeszła. Evridaikki prowadziła Ziemian, a Kiszews jechał tuż za nimi. Oriana dostrzegła, że horyzont przed nią robi się coraz bledszy. Od niemal czarnego, niebo weszło w odcień głębokiego błękitu, a potem zieleni. Zza widnokręgu wyłoniła się gigantyczna, blada gwiazda. Promienie sięgały zbroi i grotów włóczni, odbijały się w pokrywających ciała jeźdźców wzorach, rozpraszały się w pierzastych grzywach wierzchowców.
– Dokąd właściwie jedziemy? – spytała Oriana po włosku, półgłosem.
– Do stolicy. Do ichniejszego Bizancjum – Nereus mrugnął porozumiewawczo.
Kolumna toczyła się powolnym stępem wzdłuż rzeki, która szumiała coraz głośniej. W pewnym momencie Ora dostrzegła fioletową tęczę, rozciągniętą na obłoku kropelek unoszących się nad wodospadem. I wtedy wierzchowce skoczyły w przepaść. Oriana krzyknęła i chwyciła się kurczowo łęku, na co Evridaikki zaniosła się śmiechem. Zwierzęta ze sprawnością górskich kozic schodziły po stromym zboczu, w stronę rozciągającego się poniżej gigantycznego miasta. Potężne kopuły monumentalnych gmachów lśniły metalicznie, gęsta siatka ulic oplatała liczne pałace, rynki i teatry. W centralnej części miasta, nad rzeką, widać było wielki pas hipodromu. Zaurodromu, poprawiła się Oriana. Wierzchowiec, jakby czytając jej w myślach, odwrócił łeb i syknął przez nozdrza, jak łabędź.
Stromizna stopniowo łagodniała, a gdy zeszli na samo dno doliny Evridaikki rozpędziła kolumnę do dzikiego galopu. Pióra zwierząt furczały na wietrze, wyprostowane ogony pomagały zachowywać równowagę. Pędzili przez równinę. Niebieski pył osiadał na ubraniach i włosach, wdzierał się do ust. Brama przed dziobem była coraz bliżej. Parasangę, pół parasangi, dziesięć stadiów, pięć stadiów. W końcu zwolnili do kłusa, bliżej niż stadion od bramy. Przywódczyni wydała krótkie rozkazy. Ona i Kiszews zostali z Ziemianami, a reszta kolumny ruszyła do wyznaczonych zadań.
Olbrzymia brama wyglądała jak przeskalowana kilkukrotnie Porta Romana z Florencji, którą Oriana oglądała zaledwie trzy miesiące wcześniej, chociaż miała wrażenie jakby to było setki lat temu. Przejechali przez otwarte na oścież wrota i znaleźli się na zatłoczonej centralnej ulicy. Tysiące ludzi o ciałach pokrytych świecącymi tatuażami przemierzało miasto pieszo, na zwierzętach i w lektykach. Ubrani w półprzeźroczyste jedwabie w różnych odcieniach błękitu i zieleni, przypominali falujące na równinie trawy. Czwórka jechała powoli, przeciskając się przez gęsty tłum przesiąknięty nieznanymi Orianie zapachami. Wierzchowce torowały sobie drogę, wymachując giętkimi ogonami na prawo i lewo. W końcu dotarli do dużego rynku – foremnego siedmioboku, którego każda krawędź miała blisko stadion długości. Środek placu zajmowała przykryta olbrzymią kopułą heptagonalna rotunda, o siedmiu bramach wychodzących na siedem głównych ulic. Oriana dotychczas była przekonana, że Duomo to największa kopuła, jaką przyjdzie jej zobaczyć w życiu. Jakże się myliła!
Dojechali do łuku najbliższego wejścia i oddali wodze odźwiernemu. Ora ostrożnie zsunęła się z siodła i stanęła bosymi stopami na doskonale gładkim bruku, wyciętym w substancji przypominającej zielony marmur. Z podobnego tworzywa wykonano tu mury większości budynków. Jedynie rotunda była doskonale biała.
– Jesteście z pewnością zmęczeni, a już dochodzi południe – miodowym głosem podkreśliła Evridaikki. – Chodźcie razem ze mną do łaźni, odpoczniemy. Chętnie też posłucham waszych historii i odpowiem na pytania, które będziecie chcieli zadać. A później zaprowadzę was do bazylei. Obiecała przyjąć was dziś wieczorem. Kiszews, ty wiesz, co masz robić – podkomendny skłonił się lekko i odszedł w swoją stronę.