Oriana Geber nie miała tyle szczęścia co Harry, Ron i Hermiona. Zamiast w towarzystwie przyjaciół, sporo czasu spędziła samotnie, oko w oko (czy też – oko w okular) z chymeią, pierwotną formą alchemii.
Człowiek, który zbyt długo pozostaje oddzielony od innych osób, może oszaleć lub wpaść na naprawdę genialne pomysły. Niekiedy obie te drogi łączą się ze sobą, przeplatają, tworząc gobelin o niejednolitym natężeniu splotów.
Co ostatecznie stało się udziałem Oriany, dowiesz się po lekturze całości (która, mam nadzieję, coraz bliżej). Tymczasem zostawiam Cię z krótkim fragmentem, uchylając nieco rąbka chymeicznej tajemnicy.
Sekret multiwersum
Oriana powoli zaczynała rozumieć, jak wielkie możliwości daje przenoszenie się pomiędzy równoległymi kosmosami. Gdyby metazofia upowszechniła się na Ziemi, fizyka, astronomia, chemia, biologia czy antropologia musiałyby przejść gruntowną rewizję, a być może zostałyby całkowicie porzucone. Wciąż jednak nie wiedziała, jak z transpozycji samej jaźni przejść na poziom, w którym będzie mogła podróżować między światami z całym ciałem. Oraz co by się teoretycznie stało, jeśli rzeczywistość, do której trafi w ten sposób, będzie próbowała ją zabić.
Całe dnie spędzała na przygotowywaniu eliksirów i ćwiczeniu warsztatu. Umiała ich już zrobić całkiem sporo – poznała trucizny, antidota, leki. Wykuła na pamięć receptury licznych odwarów wzmacniających ciało i umysł, filtrów, z których część, jak Diopteia, Aksjorata czy Synoptikon, pozwalała widzieć ukryte, a część, jak Alaos, Dysommatos lub Liposkios – ukrywać to, co widoczne. Studiowała strzępki receptur otrzymanych od Pejrosa, na podstawie których miała odtworzyć Apeiron. Do jego uwarzenia jednak sporo jeszcze brakowało.
Po pracy w laboratorium jadła kolację z Nereusem albo brała ją do pokoju. Coraz częściej zamykała się wieczorami z karafką wina, piła samotnie i do późnej nocy przeglądała notatki po ojcu, licząc, że w zapisanym drobną kursywą kajecie znajdzie jakieś wskazówki. Póki co, na próżno.
Zorientowała się, że piła dużo więcej niż w Krakowie. Zmieniała się, przedzierzgała w kogoś innego. A może tylko dostosowywała do panujących na tej wyspie zasad? Zresztą codziennie przyjmowała takie ilości odtrutek, panaceów i eliksirów ochronnych, że alkohol nie miał na nią długotrwałego wpływu. Po pierwszych tygodniach szoku wywołanego przez szereg wlewanych w gardło i wcieranych w skórę substancji, organizm w końcu się przyzwyczaił. Ustały krwotoki z nosa, waga ustabilizowała się na zadowalających czterdziestu siedmiu kilogramach. Zniknęły bóle głowy i nocne koszmary. Chociaż to ostatnie mogło być także ubocznym skutkiem spożywania prawie dwóch butelek wina przed snem.
Tym razem też skończyła wyznaczone jej zadania. Pozamykała słoje, fiolki i skrzyneczki. Umyła i równo jak od linijki ułożyła wszystkie narzędzia. Wytarła naczynia, złożyła w kostkę szmatki, ściereczki i osłonki. Nereus był nieprzytomny, trwał w transie. Oriana zgarnęła więc wino i paczkę herbatników, po czym zamknęła się w pokoju.
Otworzyła notes ojca na kolejnej stronie. Przez ostatnie tygodnie metodycznie studiowała notatki, idąc kartka po kartce. Nie wszystko z dotychczas przejrzanych zapisków rozumiała – obszerne fragmenty po arabsku czy w innych językach oraz niektóre rysunki zaznaczyła wyschniętymi liśćmi mandragory, z braku lepszej zakładki, obiecując sobie wrócić do nich przy najbliższej sposobności. Nie mogła też rozgryźć często przewijającego się skrótu „MS 408”. Z niczym jej się nie kojarzył, nie przypominała sobie, żeby ojciec podczas jakiejś wizyty czy rozmowy telefonicznej użył frazy choć zbliżonej do tego oznaczenia. Było to tym bardziej frustrujące, że symbol często przewijał się w towarzystwie innego numeru, przypominając biblijne sigla – księgę i numer strony. Tylko że Oriana nie umiała odgadnąć tytułu księgi.
Odłożyła kajet, żeby nalać sobie wina. Bezrefleksyjnie spojrzała przy tym na pozostałe książki, równo ułożone na półce i jej wzrok padł na brązową skórzaną okładkę ze złotymi literami: J. C. Gawsewitch, Le Code Voynich. Bez większych nadziei sięgnęła po wolumin i otworzyła na pierwszej stronie. Wstęp od wydawcy był po francusku, rozumiała co piąte słowo. I wtedy jedna fraza uderzyła ją jak grom z jasnego nieba. MS408 (Voynich)! To o tej księdze pisał papà! Odstawiła wino, nie chcąc zalać cennej publikacji. Na blacie rozłożyła księgę i notatki ojca. Szła po kolei, wertując zeszyt i odnajdując kolejne strony w kodeksie. Odniesienia zgadzały się, uwagi pasowały. A pismo, które wzięła za ormiańskie, było tajemniczym alfabetem z księgi. Szkoda tylko, że nikt nie umiał go odczytać. A może…
Przyjrzała się jeszcze raz notatkom, na chybił-trafił wybrała odnośnik. „MS 408: 85F” – odesłał ją do rozkładanej karty z ilustracją. Przedstawiała dziewięć połączonych ze sobą okręgów, wypełnionych rysunkami tajemniczych wzorów i mechanizmów. Mogło to być równie dobrze przedstawienie jakiegoś miasta, co schemat budowy komórki, o ile oczywiście autor dysponowałby mikroskopem. Spojrzała jeszcze raz w kajet. Pod odsyłaczem, drobnym pismem Niccolò zapisał i podkreślił jedno słowo: „Multiwersum!”.