Szczyrec nie dźwignął się jeszcze z pożaru. Idąc na jarmark, Halszka wyczuwała wszechobecny swąd spalenizny i widziała dziesiątki robotników krzątających się przy odbudowie przysadzistych trzypiętrowych domów skupionych wokół rynku.
Dzwony cerkiewne obwieściły południe, a kłębiący się od rana tłum zgęstniał jeszcze bardziej. W końcu był dzień targowy. Ktoś przekrzykiwał ciżbę, zachwalając swoje garnki. Kobiecy głos nawoływał do kupowania najlepszego płótna na Rusi. Brzęczały monety, wrzeszczały trzymane w klatkach kury i gęsi, rżały konie i muły, gdzieś ryczał osioł.
Rudowłosa dziewczyna wmieszała się w gęstwę czerni wokół straganu z nalewanym z beczki kwasem. Dotarłszy do szynkwasu odebrała od pulchnej przekupki brzozowy kubek pełen orzeźwiającego napoju, wypiła wszystko jednym haustem i rzuciła kobiecie kilka miedziaków. Przetarła usta wierzchem dłoni i uśmiechnęła się w podziękowaniu. Sprzedawczyni nie odwzajemniła uśmiechu.
Tłum przepchnął Halszkę dalej, w stronę bielejącego świeżym wapnem kościoła świętego Stanisława. Dziewczyna poddała się naporowi ciżby – i tak musiała przedostać się w tamtą stronę, do mieszczącej się nieopodal rzymskiej parafii niewielkiej apteki.
Instynktownie poczuła dłoń rzezimieszka na krawędzi swojej sakwy. Dotyk był niezwykle subtelny, ale zmysły wiedźmy były znacznie bardziej wyostrzone niż odczuwanie zwykłego człowieka. Halszka, wciąż otoczona przez gęsto zbitą masę chłopstwa, ucapiła nadgarstek ręki grzebiącej w jej sakwie i obracając się lekko, wyszarpnęła palce złodzieja z torby. Spojrzała w przerażone oczy dzieciaka, osadzone w zasłoniętej bezczelną miną twarzy. Uśmiechnęła się paskudnie i szarpnęła.
Ręka amatora cudzej własności chrupnęła nieprzyjemnie, a zuchwały grymas spełzł z twarzy chłopaczka. Z szeroko rozwartych oczu popłynęły łzy.
– Siódme: nie kradnij – syknęła Krzywda do ucha złodziejaszka i wypuściła złamany nadgarstek. Rzezimieszek zniknął w tłumie, tuląc uszkodzoną rękę do piersi. Halszka miała nadzieję, że wyciągnie wnioski na przyszłość.
Tłum zepchnął ją na krawędź jarmarku. Korzystając z łokci, wydostała się z ciżby i schowała w bocznej uliczce, chcąc przepatrzyć zawartość torby. Nic nie zginęło, chociaż na buteleczce z maścią na czyraki widać było tłuste odciski złodziejskich paluchów. Krzywda przetarła ją mankietem koszuli i ruszyła w stronę apteki.
Niewielki budyneczek, przykryty świeżo wyciosanym gontem, krył się między zabudowaniami plebanii od świętego Stefana a niewielkim lazaretem, przygotowanym naprędce dla ofiar wiosennej pożogi, a teraz zajmowanym również przez innych chorych. Halszka zerknęła na szyld wyobrażający pęk ziół ponad moździerzem i pchnęła drzwi.
Ciemne wnętrze wypełniał przytłaczający zapach różnych traw, spirytusu i kadzidlanego dymu. Zasuszony starzec za ladą, ucierający coś właśnie w moździerzu identycznym do tego wymalowanego nad drzwiami, przerwał swą czynność. Mrużąc oczy spojrzał na wchodzącą i uśmiechnął się. Znał Halszkę dobrze i zawsze cenił sobie jej wizyty.
– Rad waszmość pannę widzieć w dobrym zdrowiu – zakrzyknął, wychodząc zza długiej lady.
– Ja was, mistrzu Polikarpie, również radam widzieć. Widzę, że udało się wam aptekę z pożaru ocalić? – Krzywda zrzuciła ciężki tobół na polepę.
– Nu, udało jak udało. Medykamenta żem na szczęście uratował, a budynek ludzie odbudowali niejako przy okazji, wiecie, jaśnie panienko, jak kościół odnawiali. Blisko było, to im już za jedno, czy dodatkowe trzy łokcie gontu położą, czy nie. Szkoda tylko, bo moje księgi zgorzały, jeden tylko wolumin z dziełami Awicenny się ostał.
– Przykrość, rzeczywiście – sięgnęła ręką do torby i wyjęła z niej zawiniątko z baraniej skóry. – Przyniosłam wam, mistrzu Polikarpie, to, o co ście prosili. Z pozdrowieniem od cioteczki Sławy.
– Dziękuję, mościa panno, bardzom wdzięczny. Sława to wielka pani, kniahiniom równa! Przekażcie jej pozdrowienia ode mnie – odebrał paczkę i zaraz schował ją pod kontuar. Halszka uniosła kąciki ust w bladym uśmiechu. Cioteczka Sława była panią większą od jakiejkolwiek księżnej, aptekarzu. Ale nie możesz tego wiedzieć, pomyślała.
– Mościa panienko… – starzec zawahał się.
– Mówicie, mistrzu. Coś nie tak?
– No właśnie… – zająknął się.
– Mówcież! Mnie przecież zaufać możecie.
– Idzie plotka po kraju, że książę wojewoda chce na czarownice, za przeproszeniem jaśnie panienki, polować. Za podjudzeniem legata papieskiego, pono, ale mnie to się widzi, że dla własnej uciechy.
Halszka zamarła, ściskając w dłoni słoik maści na czyraki. Musiała ostrzec Sławę. Obie powinny się ukryć, zanim zdarzy się coś, czego nie będzie się już dało odczynić.
– Dziękuję mistrzu – wyszeptała. – Może być, że nam właśnie życie ratujecie. Muszę wracać, zaraz!
– Nie zatrzymuję mościa panny. Pieniądze żem za wczasu przygotował, z naddatkiem niewielkim, żeby wam krzywdy żadnej nie uczynić. Weźcie ot, ten mieszek, a ja wasz worek z medycyną zatrzymam i wszystko będzie sprawiedliwie. – Podał dziewczynie sakiewkę. Zważyła ją w ręce i spojrzała zdziwiona na starego aptekarza, ale tylko pokręcił głową. – Do grobu tego ze sobą nie wezmę, a wam się nada. A teraz idźcie już, żeby was nikt nie dogonił. Skryjcie się gdzie, zanim księciu wojewodzie ktoś durnych pomysłów ze łba nie wybije.
– Jeszcze raz wam podzięka! – Halszka schowała mieszek w rozcięciu spódnicy, przywiązując go do ukrytego pasa.
– Nie trać czasu, dziecino! Leć! Ratujcie się.
I Krzywda poleciała.