– Mówcież, dziadku, co było dalej! Wydostała się wiedźma wraz z trupiarzem z soboru? – Jasnowłose pacholę wyrwało się siedzącej pod lipą matce i podbiegło do lirnika. – Cóż takiego im kniaź rozkazał?
– Ne znaju – Wernyhora oderwał palce od klawiszy liry. – Nichto ne znaje. Wszystko byś chciał, smyku, wiedzieć. Ale każda opowieść kiedyś się kończy. Podobnież jak każdy kubek i każda flaszeczka.
Słuchacze zafalowali. Jeden z nich, czumak w rozchełstanej haftowanej koszuli, zrozumiawszy aluzję, podał lirnikowi wypełniony po brzegi garniec koziego mleka. Ślepiec wziął naczynie, pociągnął nosem, sprawdzając zawartość i uśmiechnął się szeroko.
– Ale może jaką inszą klechdę wam opowiem, hę? O wa! O garbatym koniku? A może o złym Zmiju?
– Nie bajkę, wierszokleto, nam mów! – Wykrzyknął jeden z siedzących bliżej ognia parobków. – Prawdę gadaj, o pani Halszce Krzywdzie i trupiarzu przebrzydłym. O tej, no… Prowa… Proweniencji domowyny Jarosławowej!
– Profanacji – pod nosem poprawił chłopaka wędrowny mnich prawosławny.
– Jeden pies z twoją świętą Profanacją, ojczulku – roześmiał się parobek. – Mów, dziadku, a bacz, coby ci się krzywda żadna nie stała!
– Krzywda – wyszeptał Wernyhora i uśmiechnął się pod wąsem. – A to ci się figiel łacno udał, junaku. Chociaż, chyba, niezamierzony…
Dziad zakręcił korbą lutni, brzdęknął parę dźwięków, ale historii nie podjął. Ci, co najbliżej siedzieli, usłyszeli tylko, jak szeptem śpiewa:
Bihły koni czerez step
De czerwonyj mak cwite
Bihły koni bez zupynu
Kriz pałajuczu krajinu…
Zebrane na popasie pod przydrożną lipą towarzystwo rozumiało, że więcej od lirnika o Halszce nie usłyszy. Niektórzy wstali i zebrawszy tobołki przygotowywali się do dalszej drogi. Inni wciąż siedzieli, albo leżeli rozciągnięci na soczystej trawie. Nagrzane powietrze drżało od brzęczenia much, krążących wokół uwiązanych na poboczu wołów.
Pomiędzy podróżnymi krążył chłopiec-przewodnik Wernyhory, zbierając do czapki zapłatę za opowieść. Pieniędzy było w niej jak na lekarstwo, ale szybko wypełniała się innymi dobrami – jabłkami, kawałkami chleba i sera, orzechami. Blondynek uśmiechał się szeroko. Pierwszy raz od paru dni nie pójdzie spać głodny.
One thought on “Krzywda – epilog”