Prolog
Skrzypiące drzwi trąciły zawieszony nad futryną dzwonek. Marek wszedł do niewielkiego, dusznego wnętrza, wzbijając tumany kurzu, które roztańczyły się w promieniach zachodzącego słońca. Stary sprzedawca, garbiący się nad zawaloną różnymi rupieciami ladą, podniósł wzrok i uśmiechnął się, obnażając dwa złote zęby.
– Powitać, powitać! – Gestem przywołał wciąż stojącego przy drzwiach chłopca.
– Dobry wieczór, panie Goetz – Marek uścisnął wyciągniętą ku niemu sękatą dłoń.
– Co cię do mnie sprowadza, młody człowieku? – Goetz zdjął z nosa okulary i tarł ich grube jak denka słoików szkła krawędzią koszuli.
– Pamięta pan naszą rozmowę przed trzema tygodniami? W końcu mam pieniądze!
– Tak, pamiętam – zmarszczył czoło. – Ale muszę cię zmartwić. Niestety ktoś inny ją kupił.
– Ale… – dłoń chłopaka zacisnęła się na kopercie z gotówką, którą właśnie wyjmował z kieszeni dżinsów. – Mówił pan, że odłoży ją pan dla mnie.
– I odłożyłem. Czekałem na ciebie ponad tydzień. Ale widzisz, to antykwariat, a nie instytucja charytatywna. Nie mogę odmawiać wszystkim klientom, bo pójdę z torbami.
Goetz wyszedł zza lady, zbliżył się do chłopaka i przyjacielsko poklepał go po ramieniu. Młody klient poddał się temu gestowi, zacisnął jedynie usta.
– Wiem, że niedługo masz urodziny. Szesnaste, prawda?
– Siedemnaste – wyszeptał. – Chciałem ją sobie kupić w prezencie. Za kasę od babci.
– Słuchaj, a może pójdziemy na zaplecze? Mam kilka rzeczy, które mogą cię zainteresować. Nie są wprawdzie twoją wymarzoną monetą, ale niektóre są naprawdę szczególne. Co ty na to? Coś wybierzesz, a jeśli nic ci się nie spodoba, zachowasz pieniądze i będziesz mógł je wydać na coś innego. Pójdziesz do kina czy coś.
Marek pociągnął nosem i skinął głową. Marzył o niewielkim cynowym krążku, który miał uzupełnić jego kolekcję, a teraz zbiór na zawsze pozostanie niekompletny. No, przynajmniej na długi czas. Dał się poprowadzić staremu Goetzowi za ladę i weszli między ciasno rozstawione regały, i dalej, do klaustrofobicznego kantoru. Kliknął przełącznik i pomieszczenie zalało miękkie żarowe światło. Długie cienie w nieregularnych kształtach zatańczyły na ścianach, a Markowi zdało się, że rzucające je nietypowe przedmioty ożyły na chwilę, jak kot uchylający jedną powiekę, żeby sprawdzić, kto śmiał zakłócić jego spokój.
Chłopiec wiedział, co to za miejsce – zbiór rzeczy niechcianych. Znał starego pana Goetza całe życie i to chyba od niego zaraził się pasją kolekcjonowania. Kiedyś byli sąsiadami i spędzał u niego całe wieczory. Kiedy wyprowadzili się przed kilkoma laty, wpadał do lombardu rzadziej, najczęściej z konkretnymi zamówieniami i nigdy się nie zawiódł. Aż do dzisiaj.
– Spójrz, chłopcze – starzec ukląkł na poplamionym linoleum i wyciągnął na środek pokoiku trzy skrzynie wypełnione mniejszymi pudełkami. – Jeśli interesują cię rekwizyty filmowe, w tej znajdziesz różne pamiątki związane z fantastyką: kolekcjonerskie bilety z konwentów, książki z autografami, elementy kostiumów postaci… Nie? Jesteś pewien? Może chociaż przejrzysz?
– Co jest w drugiej?
– Och, to różne pamiątki rodzinne. Zdjęcia, bibeloty i takie tam. Pamiętam, że od nich zaczynałeś swój zbiór. Spójrz, niektóre z nich będą sporo warte za kilka lat. O, jak ten klaser. Potraktuj go jako inwestycję.
– Nie szukam inwestycji, panie Goetz – mruknął Marek. – Chciałem sobie kupić prezent od babci.
– Rozumiem doskonale… – mruczał Goetz, bardziej do siebie niż do chłopaka. Schylał się właśnie po kolejne pudło, gdy Marek coś poczuł.
Nie był pewien, co to było, ale miał wrażenie, jakby ktoś wrzucił mu za kołnierz kostkę lodu. Pokręcił głową, chcąc się pozbyć niespodziewanego wrażenia, i jego wzrok padł na niewielką kasetkę, leżącą na szczycie regału w przeciwległym kącie pomieszczenia.
– Panie Goetz?
– Mhm?
– A w tamtej?
– W tamtej? – Stary sklepikarz wyprostował się i podążył za spojrzeniem chłopca. – Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Poczekaj chwilę.
Stając na palcach, ściągnął skrzyneczkę z półki. Wręczył ją chłopcu i przetarł wieko rękawem, aż nabrała ciemnego połysku, przypominającego powierzchnię coca-coli w szklance. Marek nacisnął zamek, zwalniając mechanizm, i ostrożnie uchylił wieko.
Na karminowej poduszeczce leżał niewielki medalion. Chłopak zawahał się, ale w końcu sięgnął po wisior i wydobył łańcuszek spomiędzy warstw welwetu. Spatynowane złoto zawirowało przed oczami chłopca, ledwie odbijając światło żarówki. W przedmiocie było jednak coś urzekającego, przyciągającego, jak w zapachu perfum Aśki z trzeciej ce, którą Marek mijał czasami na szkolnym korytarzu, ukrywając przy tym rumieniec. Teraz też czuł, że krew napływa mu na twarz. Uśmiechnął się lekko.
– Wezmę go zamiast monety – wyszeptał.
– Jesteś pewien? – Goetz znów przetarł okulary. – Nie jest tani, to będzie co najmniej…
– Panie Goetz – przerwał sprzedawcy Marek. – Przed chwilą pan o nim nawet nie pamiętał. Zna mnie pan całe życie, chyba nie chce mnie pan naciągnąć?
– Nie, skądże – starzec podrapał łysinę. – No dobrze, to zostaniemy przy kwocie, na którą się umawialiśmy. Zgoda?
– Zgoda.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym Marek przekazał Goetzowi kopertę z pieniędzmi i odebrał w zamian pustą skrzyneczkę, którą wsadził do plecaka. Medalion zawiesił na szyi i wsunął pod bluzę. Zimny metal przylgnął do jego mostka przyjemnym ciężarem i chłopiec znów się uśmiechnął, tym razem dużo szerzej.
Wyszedł z antykwariatu i ruszył w dół ulicy. Zanim dotarł do następnego skrzyżowania, jego palce już wędrowały po wciskającym się w szyję łańcuszku. Wydobył świeży nabytek i przyjrzał mu się uważnie w blasku latarni. Wisior musiał skrywać coś we wnętrzu – wzdłuż krawędzi biegła wąska szczelina, zapowiadając schowaną w środku tajemnicę. Może czyjś portret? Albo liścik lub pukiel włosów? Marek skrzywił się na tę myśl. Nie potrzebował niczyich kłaków. Co innego konterfekt czy wiadomość, te mogły być warte dużo więcej niż te kilkaset złotych oddanych Goetzowi.
Nie był w stanie podważyć brzegu medalionu zbyt krótkim paznokciem. Poklepał się po kieszeniach, ale nie znalazł nic, prócz kluczy, portfela, starego biletu autobusowego i brudnej chusteczki. Zrezygnowany, włożył dłoń do tylnej kieszeni dżinsów i ku swojemu zaskoczeniu wyjął z niej dwa spinacze biurowe. Aż dziw, że nie wyczuł ich, przez cały dzień siedząc w szkolnej ławce.
Rozgiął teraz jeden i wsunął cienki drucik pod krawędź wisiora. Majstrował nim chwilę, aż coś kliknęło i wieczko ustąpiło, ukazując wnętrze.
Marek zamrugał i przysunął przedmiot bliżej oczu. Światło latarni nie pozwalało dostrzec szczegółów i chłopiec nie był pewien, czy jakiekolwiek tam w ogóle były. Środek wisiora wyglądał jak wypełniona rtęcią misa. Delikatnie przechylił dłoń, żeby sprawdzić, czy to faktycznie ciecz i czy się rozleje, ale nic się nie stało. Niemal matowa powierzchnia zachowała tę samą płaszczyznę, chociaż chłopcu wydawało się, że drżała lekko, jak membrana trampoliny, z której właśnie ktoś zeskoczył. To pewnie złudzenie, pomyślał i po chwili wahania sięgnął palcem do gładkiej tafli nibyrtęci. I wtedy światło latarni zamrugało, po czym zgasło.