Schowana w przybrzeżnych zaroślach patrzyła, jak ludzie w czarnych mundurach otaczają łąkę żółtą taśmą. W niebieskim świetle syren widziała, że zbierają z łąki kości, które zostawiła sobie na następny dzień. Syknęła cicho pod nosem i zanurkowała.
W niemal czarnej toni poruszała się z gracją wydry. Długimi białymi dłońmi zagarniała wodę, rwąc pod prąd – pozornie leniwy, ale wystarczająco silny, żeby mógł znieść ją z powrotem na brzeg. Wiedziała, że musi znaleźć nową zdobycz. Do Najkrótszej Nocy został jeszcze cały jeden cykl Księżyca, może nawet trochę więcej, ale bez jedzenia nie będzie miała wystarczająco siły, żeby pójść w Tan. A musiała pójść w Tan. Rozpierała ją ogromna, dławiąca energia, która ujście mogła znaleźć tylko w Tanie.
Rusałka minęła jazy i dziwne progi z chropowatego równego kamienia, i wynurzyła się pod mostem, na którym szumiały przemykające szybko wozy. Postanowiła odpocząć, a o świcie ruszyć pod Mniszą Skałę. Tam z pewnością trafi jej się jakiś smakowity kąsek, na który tutaj nie miała większych szans.
Wyszła na brzeg i położyła się w wysokiej trawie kawałek za przęsłem mostu. Mokre giezło oblepiło jej siną skórę tak ściśle, że w świetle księżyca i stojących przy drodze pomarańczowych lamp zdawało się kompletnie przezroczyste. Podłożyła chude ręce pod głowę i spojrzała w gwiazdy, myśląc o tym uroczym żółtym psie. Zwierzak ucieszył się na jej widok, jakby witał starą znajomą, a przecież widział ją pierwszy raz na oczy. Psy są zbyt dobre, myślała. Zbyt ufne. Ludzie zupełnie na nie nie zasługują.
Oblizała wargi i przejechała językiem po ostrych jak u szczupaka zębach. Nie lubiła pływać głodna, ale nie mogła nic na to poradzić. Kiedyś, w innym życiu, którego już niemal nie pamiętała, było prościej. Gdy była głodna, mogła pójść do lasu i nazbierać borówek lub grzybów. Albo poprosić kogoś o kawałek chleba lub rzepy. Ale to życie odeszło. Ten dzień pamiętała akurat bardzo dobrze.
Z jednej strony zbliżał się jej ojciec, pijany w sztok, wracający ze swatów. Chciał ją wydać za Józka czy Jędrka gdzieś z Kopanki czy Wołowic. Nadszedł akurat, gdy za stodołą całowała się z Samuelem, synem starego karczmarza Kirchbauma. Ojciec niemal nie zatłukł biednego karczmarczyka. Brzozowy kij zostawił na chałacie Żyda długie szarawe pręgi. Karczmę pewnie też by spalił, ale go ludzie powstrzymali. Nie z dobroci, ale z miłości do kirchbaumowej gorzałki.
Szła wówczas jak we śnie. Nad Wisłą, w księżycową noc, taką jak ta, uplotła wianek z dziurawca i krwawnika. Po czym rzuciła się w wodę. Utonęła. Ale nie umarła, przynajmniej nie do końca.
Nie była tam sama. Były inne, które pokazały jej, jak trwać w tej przeklętej postaci. Zaprowadziły ją do kupalnych ogni Najkrótszej Nocy, a ona pierwszy raz poszła w Tan. Porwała wtedy Samuela Kirchbauma i wraz z miłosną siłą wyssała z niego całe życie. Na końcu pożarła jego serce, żeby już zawsze należało do niej. Potem, co roku, przychodzili inni. A ona chłonęła ich miłość, pożerała ich ciała i coraz częściej zapominała o życiu, które wiodła przez piętnaście lat w leżącej nieopodal wsi. Z czasem zaczęła się wypuszczać coraz dalej i dalej – pomiędzy jedną Kupałą a następną musiała jeść, a najwięcej mogła zdobyć w Krakowie. Więc jadła łapczywie, najchętniej tych podobnych do Samuela. Lub do jej ojca.
Pierwsze odeszło od niej imię. Od tamtej nocy, gdy z wiankiem na głowie runęła w wiślaną toń, nie użyła go ani razu. Jeszcze jakiś czas widywała na brzegu ojca, który wołał ją: „Kacha! Kasieńka!”. Ale ten dźwięk stracił dla niej jakiekolwiek znaczenie. Następnie odeszło od niej ciało. Już nie była rumianą dziewczyną o warkoczach koloru smoły. Sine członki i przypominające strzępy wywłócznika włosy, ostre szczucze zęby i nieludzko wydłużone palce ułatwiały jej przetrwanie. Czuła się bardziej rybą niż człowiekiem.
I tylko pożądanie zostało. Zamknięte w sino-zielonkawym ciele, kryjące się na dnie świecących w ciemnościach oczu, rozrywało ją od środka. Co roku musiała czekać do lata, żeby je nasycić. I nigdy nie było jej dość. Ale takie były zasady. Taka była natura rzeczy. Nic nie dało się z tym zrobić.
Rusałka wpatrzyła się w gwiazdy, starając się zatrzymać potok myśli. Musiała skupić się na polowaniu. Świt nadchodził nieubłaganie, a ona wciąż nie miała nic na jutro.
Odwróciła się na bok, machinalnie zerwała pęk krwawnika i poczęła splatać razem łodygi. Ta jedna rzecz w niej została. Plecenie wianków. Ostatni okruch człowieczeństwa.